Od upadku komunizmu media publiczne zawsze były przedmiotem gry politycznej. Uchwalano nowe ustawy, odwracano koalicje w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, dzielono się wpływami, ograniczano finansowanie, bojkotowano. Ale toczyło się to w ramach porządku prawnego. Wszyscy uznawali, że sposób funkcjonowania TVP, Polskiego Radia i PAP reguluje ustawa, i to ona jest najważniejszym aktem prawnym w tym obszarze. Ekipa Donalda Tuska uznała jednak, że prawo jej nie obowiązuje.
Pierwszym sygnałem alarmowym było skierowanie do ministerstwa kultury Bartłomieja Sienkiewicza, który swoją karierę związał ze służbami specjalnymi. Jego zadaniem było przejęcie mediów. Sienkiewicz szukał kluczyka, który pozwoli mu zainstalować nowe władze, ale go nie znalazł. Wówczas zastosowano metodę „na rympał”, jak to ujął przewodniczący Rady Mediów Narodowych Krzysztof Czabański. W oparciu o sejmową uchwałę, która nie może być przecież źródłem prawa, powołał nowe władze mediów publicznych i osadził je siłą – agencji ochrony, policji, części pracowników. Zastosowano przepisy kodeksu spółek, co jest nadużyciem: TVP, Polskie Radio i PAP działają w oparciu o szczegółowe ustawy. Przepędzono prezesów, którzy wciąż funkcjonują w Krajowym Rejestrze Sądowym. Wyłączono niektóre anteny telewizji, co nie zdarzyło się od stanu wojennego.
Opinie prawne wskazywały, że nowych „prezesów” nie uda się wpisać do KRS. Wówczas ogłoszono stan likwidacji mediów publicznych. Zamiast prezesów firmami mają rządzić likwidatorzy. To nadal przepisy rodem z kodeksu spółek, które nie mogą znieść regulacji ustawowych. Tym bardziej że media publiczne nie straciły płynności finansowej. Ogłoszenie likwidacji jest więc działaniem pozornym, mającym na celu obalenie legalnych władz, a nie ratowanie przedsiębiorstw.
Trudno się dziwić, że bój o media publiczne jest tak zacięty: docierają one do każdego domu w Polsce, są mocno osadzone w zwyczajach Polaków, dysponują imponującą strukturą terenową. Są ważnym producentem audycji kulturalnych, seriali, filmów, dokumentów. W polskich warunkach ważniejsze jest jednak co innego: tylko media publiczne są w stanie zapewnić pluralizm. Jeśli zaczną mówić tym samym głosem co TVN, Polacy nie będą mieli realnego wyboru. Głosy wskazujące na niedoskonałość tego, co było, tego argumentu nie znoszą. Lepszy bowiem niedoskonały pluralizm niż monogłos rozpisany na wiele ról. Już dziś widać, że po wyłączeniu anteny TVP Info pewne obszary przestały być kontrolowane medialnie: relacje z Unią Europejską, migracja czy podwyżki podatków, które realizuje – wbrew kampanijnym deklaracjom – koalicja rządząca.
Brutalność przejęcia mediów publicznych nie ma precedensu w historii III RP. Umiarkowany zazwyczaj Jan Rokita ocenił, że „po raz pierwszy od odzyskania wolności konflikt polityczny wysadził ustrojowe bezpieczniki”. I dodał: „Sienkiewicz i Hołownia przechodzą do dziejów demokracji polskiej jako twórcy doniosłego precedensu. Jest to precedens polegający na odrzuceniu przez władzę ustrojowych reguł gry”. Teraz można już wszystko: wedrzeć się do jakiejś instytucji, przejąć nad nią kontrolę, wyrzucić dotychczasowe władze. Bezkarnie. To naprawdę ważny moment – prawo nie chroni już tych, którzy zderzą się z władzą. Być może to także była intencja autorów tej specoperacji: zastraszenie społeczeństwa, pokazanie, że władza zdolna jest do wszystkiego.
Kiedy piszę te słowa, na placu Powstańców Warszawy trwa grupka pracowników Telewizyjnej Agencji Informacyjnej, w tym legalny prezes TVP Michał Adamczyk. Gromadzi się kilkaset osób, które mają poczucie, że zabrano im coś ważnego: ulubioną stację, programy, kontakt z dziennikarzami, których opinię cenili. Po ośmiu latach przerwy wolność znów schodzi do niszy. Miejmy nadzieję, że nie na zawsze. I nie na długo.
Jacek Karnowski, Idziemy