O aktorze Wiesławie Gołasie
To córka Agnieszka Gołas-Ners nakłoniła tatę do spisania wspomnień i tak powstałą książka „Na Gołasa”. (fot. Ł. Zarzycki)
Właśnie ukazała się książka autorstwa córki słynnego aktora Wiesława Gołasa – Agnieszki Gołas- Ners „Na Gołasa”, w której o
Kielcach jest wiele dobrego.
Ojciec pana Wiesława był oficerem w II Pułku Legionów i cała rodzina mieszkała w pobliżu jednostki na ulicy Mahometańskiej, za
cmentarzem. – W domu atmosfera była niesamowita. Sielanka Gołasowska – określa to aktor.
Jego własny warszawski dom był podobny: gwarny, pełen ludzi. – Teraz jest inaczej, kontakty się urywają, przyjaciele odchodzą,
życie biegnie bardzo szybko, a ja już nie daję rady tak biec, więc trochę zrezygnowałem z tej szybkości – wyznaje Wiesław Gołas,
kiedy spotkamy się w garderobie Teatru Polskiego w Warszawie.
Do takiej refleksji przywiódł pana Wiesława zawał. Chodził z nim dwa tygodnie, cały czas występując na scenie i tylko pojąć nie
mógł, czemu czuje się coraz gorzej, z trudem oddycha, a każdy ruch robi się problemem. Wezwany przez kolegę z garderoby lekarz
błyskawicznie postawił diagnozę. – W szpitalu powiedzieli, że jeszcze trochę i byśmy nie rozmawiali. Kolejny raz mi się udało –
mówi z szelmowskim uśmiechem. – Aż zastanawiam się, dlaczego ciągle mi się tak udaje i jak długo tak będzie?
Dziwnych zdarzeń rzeczywiście w jego życiu nie brakowało. Zaczęło się od narodzin, kiedy zamiast płakać po pierwszym klapsie,
roześmiał się w głos, budząc zdumienie mamy i położnej. Jak na aktora komediowego, wstęp był niezły. Potem były lata sielanki
Gołasowskiej. Oznacza to ciepły dom, do którego schodzili się krewni i przyjaciele, gdzie śpiewano, bawiono się. Tata grał na
gitarze lub harmonii czy skrzypcach, śpiewał, siostra Basia grała na mandolinie, wujek Edek na organkach. Wojtek Młynarski
nazwał Wiesława Gołasa „gwizdulkiem”, bo ma zwyczaj gwizdać cokolwiek robi. – Tak jak wszyscy w mojej rodzinie – wyjaśnia
Gołas.
Dzieciństwo
Ten ciepły dom to byli także kochający rodzice. Ojciec, oficer w II Pułku Legionów, miał oko na syna. Mały Wiesiek dużo czasu
spędzał w jednostce. Chodził po stajniach, siedział na każdym koniu w jednostce, jadł razem z żołnierzami. – Byłem takim
dzieckiem pułku, Dzidziuś mnie nazywali – uśmiecha się na to wspomnienie. Stawał nawet w kolejce po żołd, który wypłacano
legionistom.
– Pamiętam, że gdy mama wyjeżdżała z domu, wiedliśmy z tatą inne życie. Z magazynu, gdzie wisiały połcie słoniny, tata odkrawał
cienkie plasterki na kanapki, ach, jak mi to wtedy smakowało. Pamiętam też, jak spotkałem się oko w oko z bardzo groźnym psem.
Nie wiem, dlaczego podszedłem do jego budy, lepiej było tak nie ryzykować. Wszyscy zamarli, kiedy się do niego zbliżyłem, ja też
znieruchomiałem, a pies obwąchał mnie, po czym podniósł nogę i nasikał na moje eleganckie białe spodenki. Nie wiem, czy to był
objaw sympatii, ale zwierzęta generalnie mnie lubiły.
Uczniem był nieprzeciętnym z ćwiczeń cielesnych, z pozostałymi przedmiotami było gorzej. Nauczycielom w „dziewiątce” na
kieleckim Baranówku i gimnazjum Śniadeckiego zaszedł za skórę i potem z automatu przypisywano mu wszelkie przewinienia.
Kiedy próbował oponować i pytał, wyrzucany był z klasy – Za co? Profesor matematyki odpowiadał: – Za darmo! Za darmo!
– Byłem leniem, nieznośnym urwisem, dostawałem czasami lanie – przyznaje aktor. – Zdarzało się, że klęczałem na grochu, a od
mamy dostawałem klapy.
Za to chętnie brał udział we wszystkich akademiach, deklamacjach, a swoje aktorskie talenty wykorzystywał, mdlejąc popisowo.
Był też ministrantem, w drewnianym kościółku na Baranówku służył do mszy. Uczył się w szkole muzycznej, grał na bębnach i
talerzach, i kiedy szkoła wędrowała do katedry na mszę, mógł popisywać się swoimi umiejętnościami.
– Niestety, mama często bywała w szkole – dodaje. – Słuchała o moich przewinieniach. Dyrektor przepychał mnie z klasy do klasy,
lubił mnie najwyraźniej.
Wojna wybuchła, gdy chodził do gimnazjum Jana Śniadeckiego, uczył się na tajnych kompletach, ale sytuacja zagrożenia nie
działała dopingująco na naukę, natomiast na walkę, oczywiście.
Tata, żegnając się z rodziną we wrześniu 1939 roku, nakazał synowi, który miał wtedy dziewięć lat, by opiekował się matką i
siostrą. Sam wrócił do domu – wzięty do niewoli uciekł z transportu do oflagu, razem z mamą działał w podziemiu, ale później
aresztowany, osadzony w więzieniu kieleckim, został wywieziony i zginął w obozie na Majdanku. – Jeszcze po wojnie Urząd
Bezpieczeństwa przychodził i pytał o ojca. Twierdzili, że widziano go w okolicy, mam żyła nadzieją, ale tata nie wrócił – mówi
Wiesław Gołas.
W harcerstwie walczył, jak umiał: kradł Niemcom broń, przenosił ulotki. Broń przechowywali w grobowcu na cmentarzu
prawosławnym. To właśnie przenosząc broń, omal nie stracił życia. – Szliśmy z kolegami koło katedry, ja pod pachą niosłem
owinięty w gazetę pistolet – opowiada. – Koledzy poszli przodem, kiedy na ulicy pojawili się Niemcy. Zobaczyłem ich i kątem oka
lufę pistoletu, który niosłem.
Ponieważ zaczęło padać, papier przemókł. Zdrętwiały, schodziłem ze schodków, zastanawiając się czy oni też to widzą. Na
ostatnim potknąłem i jeden z tych Niemców, mówiąc: „Op op”, podtrzymał mnie za łokieć, żebym się nie przewrócił. Nie zatrzymał
mnie, więc poszedłem dalej, zastanawiając się, czy zaraz usłyszę: „Halt!” Ale nie, tym razem mi się upiekło.
Drugi raz pamięta, jak uciekał przed łapanką i wpadł do kościoła na Baranówku. – Na szyi pod płaszczem miałem zawieszony
pistolet, magazynek miałem między nogami, lufę pod brodą. Kiedy ukląkłem i zacząłem się modlić, nie zauważyłem, że lufa
wystaje spod płaszcza. Gdy to odkryłem, oblałem się potem, ale nikt nic nie zauważył.
Szczęście go opuściło, kiedy próbował ukraść Niemcom amunicję z ciężarówki. Złapany, został osadzony w kieleckim więzieniu.
Potem się dowiedział, że w tej samej celi, w której trzymano ojca. – To takie niesamowite, jakieś przypadki zadziwiające – mówi. To
więzienie, moja rola w filmie: tata był ogniomistrzem, a ja grałem ogniomistrza Kalenia, tak jakbym dostawał jakieś znaki.
Bity w więzieniu nikogo nie wsypał, cały czas twierdził, że to były tylko wygłupy, nic poważnego. Siedział od jesieni 1944 do
stycznia 1945 roku. Kiedy tuż przed wyzwoleniem miasta Niemcy otworzyli cele i kazali jeńcom wyjść, był pewien, że ich
zastrzelą. Tak się jednak nie stało. Za ocalenie podziękował w katedrze i poczłapał do domu. Osłabiony był bardzo, nie miał siły
szybko iść. Radość mamy i siostry była ogromna, a noc spędzili w piwnicy, bo właśnie zaczęło się bombardowanie miasta, zbliżał
się front. Więzienie przy ulicy Zamkowej odwiedził po latach, szukając śladów ojca.
Wspomnienia z Kielc to także wspomnienie Mukiego – pięknego owczarka, który towarzyszył mu w czasie wypraw do lasu. By
zarobić na życie, w czasie okupacji kradł choinki, które potem sprzedawał na kieleckim bazarze. Muki pojechał z nim do
Warszawy, ale nie podobało mu się w tym mieście, bał się wysokich budynków. – Miałem bardzo wiele psów, ale teraz już nie chcę
– mówi Wiesław Gołas.
Wyjazd
Na studia zdawał do Krakowa, bo tam była rodzina, miało być łatwiej, ale nie zdał. – Kazali mi tylko powiedzieć „Stepy
akermańskie”, a tyle innych rzeczy miałem przygotowanych – mówi z żalem. Wrócił do Kielc, pracował, w domu kultury, grał w
piłkę, uprawiał boks z Leszkiem Drogoszem. – To w Kielcach pierwszy raz śpiewałem krakowiaka Moniuszki, mama była na tym –
mówi z dumą. Na kolejnym egzaminie wstępnym w Warszawie mógł się popisać: mówił „Panią Twardowską” i Jaśka z „Wesela”. –
To jest rola, o której marzyłem całe życie – dodaje.
Po studiach został w Warszawie, czasami zaglądał do Kielc, zagrał nawet w kieleckim teatrze Papkina. – Byłem na
Mahometańskiej, ten dom który wydawał mi się ogromny, nagle okazał się taki mały. Teraz już go nie ma, ale na pewno jest
cmentarz z kaplicą, w której słuchałem śpiewów prawosławnych, byłem nimi zachwycony. I ten grobowiec, w którym mieliśmy
kryjówkę, musi istnieć.
O tym, by napisać wspomnienia, myślał wielokrotnie. – Miałem tyle propozycji napisania wspomnień, ale odmawiałem. Tylko
dzięki córce, która zdołała mnie namówić, powstała ta książka.
– Tatę zachęcił wywiad-rzeka z jednym z przyjaciół. Zgodził się poopowiadać o sobie – mówi Agnieszka Gołas-Ners. –
Spotykaliśmy się i nagrywałam całymi godzinami, rozmawialiśmy, złościliśmy się, bo tata był zmęczony, nie chciał mówić.
Tyle rzeczy przeleciało – mówi z nutką goryczy Wiesław Gołas. – Niby taki utalentowany byłem, a mam poczucie, że nie
wykorzystałem tego. Do siebie mam największe pretensje – tyle tego miałem, ale już nie zdążę wykorzystać. Jaśka, o którym
marzyłem, nigdy nie zagrałem i już nie zagram, bo mógłbym być jego dziadkiem.
Pytany o termin kolejnej wizyty w Kielcach, aktor nie kryje obaw: – Obawiam się przyjazdu do Kielc, kolegów – boję się wzruszeń.
W moim wieku człowiek idzie tyłem do przodu – co było, to wraca. Brakuje mi mamy, siostry. Gdyby ta książka powstawała, gdy
one żyły, dopowiedziałyby znacznie więcej.