Nasz bohater Wojtek Szczepaniak

Chciał służyć Bogu, Polsce i bliźnim

Dzieciństwo, szkoła, harcerstwo, początek okupacji
Mój młodszy brat Wojtek Szczepaniak urodził się 30 czerwca 1927 roku w Skołoszowie koło Radymna, na terenie Koszar Dolnych. Ojcem naszym był Antoni Szczepaniak, chorąży 2 Pułku Łączności w Radymnie, a matką Maria z Wróblewskich. Od zarania życia rodzice wdrażali nam zasady miłości Boga, bliźniego i ojczyzny, a także posłuszeństwo i wojskową dyscyplinę. Całe młode życie Wojtka opierało się w domu, szkole i harcerstwie na mocnych fundamentach.

Lata dziecięce, uczniowskie i młodzieńcze mojego brata, jego prawy charakter, zawsze właściwa postawa, mogły być wzorem dla innych. Miał wesołe usposobienie, stale był uśmiechnięty, tryskał humorem, który odziedziczył po ojcu. Gdziekolwiek się znalazł, był mile widziany. Interesował się światem, życiem i ludźmi, których kochał i oni go też kochali. Miał nieprzeciętną inteligencję, był zdolny, bystry i pilny w nauce, posiadał fenomenalną pamięć. Te cechy jego osobowości były dostrzegane przez wychowawców w szkole i harcerstwie. Kierownik Szkoły Powszechnej im. Stanisława Konarskiego w Jarosławiu wybrał go do deklamowania wierszy i podniosłych przemówień podczas obchodów świąt państwowych i uroczystości imieninowych przywódców państwa Prezydenta RP, Naczelnego Wodza, Marszałka Polski Edwarda Rydza – Śmigłego.

W roku 1938, gdy miał jedenaście lat i był uczniem piątej klasy wygłaszał przemówienie na temat 11 Listopada, Dnia Wolności i Chwały. Słuchali go żołnierze garnizonu jarosławskiego na akademiach w koszarach. Przemówieniem swoim zasłynął w całym mieście. W tym roku obchodzona była szczególnie uroczyście dwudziesta rocznica odzyskania niepodległości przez Polskę. Występując na estradach świetlic wojskowych, Wojtuś ubrany był w miniaturowy mundur żołnierski piechura-legionisty. Doskonale radził sobie z wygłaszanym tekstem, otrzymując ogromne brawa.

Od pierwszej klasy szkoły powszechnej był wzorowym uczniem oraz zuchem, a potem harcerzem. W maju 1939 roku został dopuszczony do Przyrzeczenia Harcerskiego. Złożył je w parku miejskim, wieczorem przy ognisku. w tajemniczym i uroczystym nastroju. Wtedy z rąk instruktora, harcmistrza Lwowskiej Chorągwi Harcerzy otrzymał wymarzony Krzyż harcerski. Chwilę tę mocno przeżył, zapadła ona głęboko w jego sercu i pamięci. Złożonemu Przyrzeczeniu -przysiędze pozostał wierny do końca swoich dni, aż do męczeńskiej śmierci.

Od pójścia do szkoły aż do dnia aresztowania pasjonowały go książki o wielkich czynach i poświęceniach, zdobywcach i bohaterach. Często mówił rodzicom: Chciałbym i ja zostać bohaterem!”. I pytał, co trzeba zrobić, żeby być dzielnym i zostać bohaterem. Pragnienia chłopięce spełniły się wkrótce, nie musiał długo czekać…

Tymczasem jego życie toczyło się normalnym trybem w do mu rodzinnym, szkole i drużynie. Mając sprecyzowane ideały i prezentując chęć dokonania wielkich czynów, Wojtek stale imponował kolegom. Do wielu jego cnót trzeba dodać i to, że był zawsze prawdomówny i odważnie stawał w obronie pokrzywdzonych. Zawsze bronił kolegów w szkole, na boisku i w czasie różnych zabaw.

Z chwilą wybuchu wojny nastały ciężkie dni dla naszej rodziny. Ojciec poszedł na front, a kiedy powrócił był bardzo schorowany. Doskwierał nam niedostatek. Obawialiśmy się o zdrowie ojca i życie, tym bardziej, że rozpoczęły się aresztowania byłych wojskowych, dokonywane przez gestapo. To wszystko zmusiło nas do ucieczki z Jarosławia do Kielc. miasta rodzinnego. Przeprowadzka nastąpiła 15 maja 1940 roku.

Wydarzenia wojenne Wojtek przeżywał bardzo boleśnie. Po przybyciu do Kielc i zamieszkaniu w dzielnicy Baranówek – Stadion, przy ul. Mahometańskiej 13., brat mój od jesieni 1940 roku rozpoczął naukę w klasie szóstej szkoły powszechnej, którą ukończył celująco w czerwcu 1941 roku. Nasza sytuacja materialna z dnia na dzień była coraz gorsza. Ciężko chory ojciec, nawet przy mojej pomocy nie dawał rady z wyżywieniem rodziny, do domu zakradała się bieda. Wtedy Wojtek jako czternastoletni chłopiec został skierowany przez Arbeitsmat do pracy w Hassagu, w przedwojennej fabryce amunicji „Granat”. Skierowanie otrzymał na prawach dorosłego mężczyzny. Wkrótce bardzo był osłabiony ciężką pracą.

Wiosną 1942 roku przeniósł się do Huty Ludwików” SHL. Pracował w biurze fabryki jako goniec działu buchalterii. Od początku polubili go urzędnicy i cenili za dobrze wykonywaną pracę. Tutaj poznał późniejszego przełożonego w harcerskiej konspiracji, podharcmistrza Stanisława Wdowicza, komendanta Grup Szturmowych Szarych Szeregów – „Borzęckiego”.

Do „Ludwikowa” Wojtek miał bardzo daleko: 10 km w obie strony. Wkrótce zachorował na nogi, które były coraz mniej sprawne. Musiał, więc zmienić pracę. Na początku stycznia 1943 roku został zatrudniony w sklepie z dewocjonaliami Edwarda Szydłowskiego przy ul. Czerwonego Krzyża 11, do pracy miał teraz bliżej. U swojego szefa cieszył się wielkim zaufaniem i dobrą opinią. Niestety, zarobek, jaki otrzymywał był znikomy. Musiał, więcrozglądać się za innym miejscem pracy. Zawsze był chłopcem bardzo rezolutnym. Udał się, zatem do Zakładów Wytwórczych „Społem”, poszedł bezpośrednio do dyrektora i poprosił o przyjęcie do pracy. Dyrektor bez żadnych oporów zatrudnił go 3 maja 1943 roku w charakterze… robotnika. Pracował przy produkcji proszku do prania w tzw. Proszkowni, dziale, w którym warunki pracy były bardzo ciężkie. Po pewnym czasie zachrypł i stracił głos, tak jak wcześniej zatrudnieni tam ludzie. Ponadto nie mógł dorównać w pracy dorosłym. Doktor Jan Bularski zalecił natychmiastową zmianę
zajęcia. Jego decyzję wykonano niezwłocznie, gdyż brat był bardzo lubiany i wszyscy chcieli mu pomóc. Wspomniany doktor, lekarz wojskowy, człowiek bardzo zacny, żołnierz AK, został później rozstrzelany na Słowiku koło Kielc.

Wojtka przeniesiono do „paściarni”, w której wrabiano pastę do butów i podłóg, a następnie do „gilzowni”. Wtedy zaczęła się jego praca konspiracyjna, którą – jak sądzę – rozpoczął jeszcze jesienią poprzedniego roku, pracując w „Ludwikowie”. Do Szarych Szeregów został zwerbowany przez Zygmunta Kwasa, ps. Kościelny”, zamieszkałego na Barwinku, w pobliżu skoczni narciarskiej. Wtedy organizował on konspiracyjny patrol harcerski, który następnie rozwinął się w drużynę „Zawiszy” i Bojowej Szkoły” obejmującej swoim zasięgiem południowe dzielnice Kielc. Do pracy podziemnej pozyskał też kolegów Wojtka – Józefa Chmiela i Kazimierza Strójwąsa, a pod koniec zimy młodszych chłopców z koła ministrantów przy kościele parafialnym pod wezwaniem Chrystusa Króla na Baranówku: Tadeusza Wójcika, Wiesława Gołasa, Tadeusza Sochę, Stanisława Nagabę, Jerzego Domagalika, Włodzimierza Matwina, Jana Kurzewskiego, Józefa Minkusa i innych. Ojców kilku z nich było więzionych w obozach jenieckich.
Chłopcy ci byli ze sobą zgrani, złączeni więzami przyjaźni. Niektórzy już ukończyli szkołę powszechną, albo byli jeszcze uczniami najstarszych klas. Cechowała ich duża – jak na ich wiek – powaga i wyjątkowa tajemniczość. Wyróżniali się dobrym wychowaniem, miłością ojczyzny, religijnością i odwagą.

Działalność konspiracyjna

Jeśli krew oddam za Polskę, będę bohaterem. Będę walczył za ojczyznę jak tatuś. Proszę żeby mamusia nie martwiła się, kiedy zginę z rąk Niemców”. Wojtek nadal pracował w „Społem” i tam zjednywał sobie urzędników i robotniczą brać szczerym uśmiechem, wesołością i dobrocią. Wśród zaufanych osób rozprowadzał tajne gazetki i dzielił się z nimi różnymi informacjami. Przekazywał wiadomości zasłyszane od partyzantów z naszej dzielnicy, braci Kołodziejów — Zygmunta „Orlicza” i Tadeusza „Alusia” (z oddziału „Barabasza”) i braci Walochów — Jerzego Jura” i Edwarda „Tadka”, którzy zginęli w 1944 roku.

Wojtek, mający już pseudonim „Lwowiak”, po pracy wychodził do „Borzęckiego” na przeszkolenia i na zbiórki zwoływane przez „Koście1nego”. Tym, co robił, dzielił się ze mną, starszym bratem. Wiedział, że jestem w Grupie Szturmowej (GS) i znał mój pseudonim — „Jarosław”. Często wyjeżdżał na rowerze z meldunkami i rozwoził je do skrytek kontaktowych w Kielcach i poza miastem. Ponadto, jako łącznik sztafetowy, udawał się do wielu placówek w terenie i doręczał ważne meldunki wywiadu. Służbę łącznika pełnił wzorowo i był z to wyróżniany. Zadaniem jego była też obserwacja kolumn samochodowych

Wehrmachtu i pilnowanie miejsca, „w którym była radiostacja AK, głównie podczas nadawania przez nią informacji i wiadomości. Wraz z innymi starszymi „Zawiszakami” i „BS-ami”, uczestniczył w śledzeniu objazdowej, podsłuchowej radiostacji niemieckiej, której zadaniem było namierzanie — zlokalizowanie nadającej radiostacji AK. W tym celu Wojtek jeździł rowerem w rejonie ulic Pomorskiej, Źródłowej, Mazurskiej i Małopolskiej, które penetrował wojskowy samochód pelengacyjny. Kiedy samochód Niemców kierował się w stronę radiostacji, natychmiast ostrzegał nadających akowców.

30 czerwca 1944 roku Wojtek ukończył siedemnaście lat. 1.sierpnia wybuchło powstanie w Warszawie, a 6 sierpnia otrzymał do wykonania zadanie. Jak się potem okazało – ostatnie. Ten sierpniowy dzień był wyjątkowo piękny. O godzinie 10.00, dwóch mężczyzn, skierowanych od
„Ziemomysła”, Jana Suligi, komendanta hufca – Ula – Zawiszy” i „BS„ zjawiło się w naszym domu przy ul. Mahometańskiej 13 (gdyż był on bliżej od domu przy ul. Husarskiej, wówczas Pokojowej, w którym mieszkał Józek Chmiel „Kielczanin” z zadaniem przewiezienia zaszyfrowanego, pilnego i bardzo ważnego meldunku AK do Daleszyc, gdzie w Niwkach formował się 4 Pułk Piechoty AK. Rozkaz określał wykonanie tego zadania przez „Lwowiaka” lub „Kielczanina”. Mój brat był wtedy w domu, do pracy miał pójść na drugą zmianę. Udał się więc, z przybyszami do pokoju i długo rozmawiali. Potem poprosił mamę o igłę z nitką i o jedzenie na drogę, mówiąc o pilnym wyjeździe. Powiedział, że udaje się do miejscowości w pobliżu Kielc i wróci przed godziną 20 – tą, godziną policyjną. Potem pożegnał się z matką i całując ją w rękę dorzucił jeszcze: „Jeśli nie wrócę na noc, proszę się nie martwić”. Wsiadł na rower, odwrócił się w furtce, pokiwał ręką i zniknął za rogiem ulicy…

Przed wyjazdem specjalnie założył krótkie spodnie, stare połatane buty, zabrał woreczek, a wszystko po to, żeby zmylić Niemców w razie zatrzymania. Powinni wtedy myśleć, że jedzie na wieś po mąkę, kaszę lub groch dla rodziny.

Rejon, do którego się udawał- od Sukowa – Papierni- aż do Daleszyc, obejmujący duże lasy – znany był Niemcom jako miejsce partyzantów. Z informacji AK wynikało, że posterunki niemieckiej policji i żandarmerii polowej otrzymały rozkaz przeprowadzenia kontroli ruchu na drogach: Kielce – Daleszyce – Bodzentyn. Kontrolowano szczególnie jadących i pieszych udających się w kierunku Marzysza. Często poddawano ich rewizji. Mimo, że Wojtek wyglądał na 12 – letniego chłopca, został zatrzymany i poddany bardzo dokładnej rewizji. Żandarmi znaleźli ukryty w kołnierzyku jego koszuli zaszyty meldunek. Brat mój, chłopiec odważny, inteligentny i sprytny, który przeżywał już w swoim krótkim życiu ciężkie chwile, znalazł się teraz w
sytuacji bez wyjścia. Zbitego i skopanego Wojtka żandarmeria prze kazała gestapo, by poddać go badaniom i torturom.

Wieczorem tego dnia matka i ja dowiedzieliśmy się co się stało. Wiadomość przekazała nam córka woźnego z Urzędu Drogowego, pana Kostka, mieszkającego przy ul. Kapitulnej (Śliskiej). Widziała ona pobitego i zakrwawionego Wojtka, prowadzonego przez dwóch żołnierzy do gestapo przy ul. Focha (Paderewskiego).

Na drugi dzień przyszedł do naszego domu młody człowiek, niewątpliwie konfident, który przedstawił się jako partyzant. Całe jego zachowanie, pytania i propozycje przekupienia gestapowców w celu wypuszczenia aresztowanego na wolność, wzbudzi ty w nas nieufność.

Natychmiast zameldowałem o tej wizycie harcmistrzowi Stanisławowi Wdowiczowi „Borzęckiemu”, który potwierdził aresztowanie Wojtka i ostrzegł mnie przed konfidentami i szpiclami. Powiedział mi, że dowódcy z konspiracji są pewni iż „Lwowiak” raczej utraci życie, niż wyda kogokolwiek gestapo. Trzeba się zatem liczyć z aresztowaniami członków najbliższej rodziny”.

Odwiedziny konfidentów powtórzyły się, lecz nic im to nie dało. Po kilku dniach, 10. sierpnia, stało się to, co, przewidywał „Borzęcki”. Przed północą przed nasz dom podjechał samochód z gestapowcami w mundurach. Aresztowali naszą matkę i jej siostrę, Janinę Tomaszewską. Krzyczeli i stanowczo pytali o starszego syna Zygmunta. Byłem w domu, w drugim pokoju i słyszałem, co się dzieje w kuchni. Wyskoczyłem przez okno do ogródka i ukryłem się w grządkach kartofli. Przeleżałem tam do piątej rano. Potem przeskakując przez płoty ogrodów doszedłem do murów kościoła Chrystusa Króla na Baranówku (jego budowę przerwała wojna). I tam się ukryłem. Wcześniej, podczas nocy. Niemcy odjechali zabierając matkę i ciotkę, pozostawiając tylko najmłodszego brata, ośmioletniego Janka pod opieką sąsiadów.

Moją matkę Marię i jej siostrę Janinę, Niemcy specjalnie umieścili w piwnicznej celi, przyległej do celi w której przetrzymywany był Wojtek. Szło im o to żeby obie kobiety mogły słyszeć krzyki torturowanego chłopca. To miało załamać mamę i ciotkę. Tortury trwały trzy doby i nie przyniosły żadnego rezultatu. Katowany podczas przesłuchań Wojtek zachowywał się nadzwyczaj dzielnie, co słyszała matka i inni aresztowani poddawani śledztwu. Widzieli oni, jak był szczuty przez dwa psy wilczury, które wyszarpywały mu ciało z nóg i jak był wleczony po betonie, półprzytomny, ociekający krwią.

Po śledztwie nadal trzymano go w więzieniu przez wiele tygodni. Tymczasem naszą matkę i ciotkę skazano na obóz koncentracyjny w Oświęcimiu. Związane powrozem razem z inny mi znalazły się na dworcu kolejowym. Przed wepchnięciem do bydlęcego wagonu zainteresował się nimi niemiecki oficer lekarz. Zauważył, że były w najwyższym stopniu wyczerpane. Jego orzeczenie brzmiało krótko: „Im już niewiele pozostało na świecie, szkoda miejsca dla tych półtrupów”. Odsunięto je od wagonu i wypuszczono na wolność. Było to cudowne ocalenie od niewątpliwej zagłady.

Tortury i bohaterska śmierć

Uwolnione w ostatniej chwili z transportu do Oświęcimia moja matka i jej siostra nie powróciły do domu. Był on już zajęty przez konfidentów. Mama zamieszkała, więc w Posłowicach u zaprzyjaźnionej rodziny. Długo chorowała, podupadła na zdrowiu ale się nie załamała. Miała nadzieję, że Bóg ocali życie jej i niedługo wróci do nas. Tymczasem rozpamiętywała każdy dzień i chwile przeżyte w siedzibie gestapo, opowiadając często o bohaterskiej postawie Wojtka podczas śledztwa. „Siedziałam w piwnicy nr 6 – wspominała – byłam zrozpaczona, a myśl o chłopcu będącym obok nie opuszczała mnie nawet na chwilę. Drzwi były zaryglowane żelazną sztangą. Rano gestapowiec otworzył je i wtedy usłyszałam przeraźliwe krzyki mojego syna bitego z pewnością okrutnie, gdyż dosłownie ryczał z bólu, a jego krzyk przypominał mi wycie dzikiego zwierza. Po chwili ucichło, a po znowu słychać było te pomieszczenia, w którym byłam przetrzymywana. Wkrótce zjawił się Niemiec i zabrał mnie do niego. Syn leżał na posadzce cały zakrwawiony, pół żywy. Po pewnym czasie poznał mnie i wyszeptał cicho: „Mamusiu nikogo nie wydałem…, czy mamusię bili?.., czy Zygmusia złapali?.., gdzie jest Zygmuś?, pocieszałam syna jak mogłam, bolejąc strasznie nad biedną ofiarą sadystycznych tortur.

Kolejne przesłuchanie odbywało się na piętrze, w konfrontacji ze mną. Gestapowcy bili syna mówiąc: „O tobie, partyzancie, matka opowiedziała nam wszystko, a ty się nie przyznajesz. Nie przyznajesz się!”. W pewnej chwili, kiedy upadł omdlały na podłogę, jeden z oprawców chlusnął na niego wiadro wody, aby oprzytomniał. Z powrotem zaczęły się nieustające pytania powiązane z biciem. Podczas gdy syn się do niczego nie przyznawał, inny gestapowiec grożąc pistoletem strzelał z niego w ścianę obok Wojtka, a także blisko mnie, to znowu obok syna. Ledwo trzymając się na nogach, zanosiłam się płaczem i bolałam nad losem mojego chłopca.

Pewnego dnia gestapowiec kazał mi sprzątać piwnicę, w której przetrzymywany był Wojtuś. Siedział w kącie, skulony, zmarznięty, był w letnim ubraniu, w którym wyjechał do Daleszyc, w krótkich spodenkach, koszulce, bez skarpetek. Nagle odezwał się do mnie: „Mamusiu, powiedzieli mi, że jeśli wydam swoich, albo będę konfidentem, to zaraz mnie wypuszczą, ale ja odmówiłem i oświadczyłem, że nigdy tego nie zrobię. Wtedy grozili mi rozstrzelaniem”. Za chwilę znowu martwił się o brata Zygmunta i modlił, żeby Niemcy go nie złapali”.

Nasza mama pozostała w domu z młodszym bratem Jankiem, podczas gdy ja, żołnierz AK, wraz z kolegami z Grup Szturmowych zostałem powołany do odtwarzanego 3 Pułku Piechoty Legionów Armii Krajowej, by brać udział w akcji Burza” i walczyć pod dowództwem porucznika „Szarego” — Antoniego Hedy, w 2 batalionie aż do października 1944 roku. Następnie do końca roku ukrywałem się w różnych miejscach.

Już od wczesnej wiosny 1945 roku wraz z matką czyniłem starania o ustalenie losów brata za pośrednictwem kieleckiego oddziału PCK, Kieleckiego Komitetu Uczczenia Pamięci Ofiar Zbrodni Hitlerowskich i Urzędu Miejskiego. Nie było pewności, co do wywiezienia Wojtka do obozu koncentracyjnego lub stracenia go poza Kielcami. Wszystko wskazywało na to, że został zamordowany podczas kolejnej egzekucji na Stadionie, dokonanej przez Niemców we wrześniu 1944 roku. Wskazywały na to informacje przekazane przez łączniczkę z konspiracji i żołnierzy AK, Zygmunta Kołodzieja i Zenona Tamborskiego.

W mojej pamięci do końca życia pozostanie dzień 29 listopada 1945 roku. Poranek był zimny, bez przerwy padał mokry śnieg. Na tę datę Komisja Ekshumacyjna ds. Zbrodni Hitlerowskich wezwała wspólnie z PCK około 50 osób z Kielc i województwa. Byli to przedstawiciele rodzin uczestników konspiracji antyniemieckiej zamordowanych przez gestapo na kieleckim Stadionie Leśnym.

Wspólnie z matką od godziny dziewiątej rano uczestniczyłem w poszukiwaniu miejsc straceń, otwieraniu dotychczasowych grobów – dołów śmierci, ekshumacji, rozpoznawaniu rozstrzelanych i składaniu szczątków ich zwłok do trumien, by je godnie pochować.

Aniołowie chyba wskazali mi dół, miejsce rozstrzelania i dotychczasowego spoczynku mojego brata Wojtka. Zdążałem do niego wraz z kilkoma osobami, z jakąś nieodpartą siłą. Szedłem bez zatrzymywania się, na prawo od zjazdu skoczni narciarskiej, przy zakręcie drogi wiodącej do przedwojennych koszar 2 Pułku Artylerii Lekkiej Legionów, w których w czasie wojny stacjonował niemiecki Wehrmacht.

Mimo powalonych sosen, wykrotów, korzeni, leżącego wszędzie mokrego śniegu, wstąpiłem na ścieżkę prowadzącą przez las do wsi Posłowice. W odległości około 70 metrów od niej stała duża, samotna sosna, przed nią był dół. Zbliżyłem się do niego i zacząłem kopać. Po kilku uderzeniach łopatą i odsunięciu ziemi, wyjąłem małą czaszkę z wlotem i wylotem kuli. W dolnej szczęce brakowało trzech zębów. Po dalszym odsunięciu ziemi podniosłem łańcuszek z medalikiem Matki Boskiej i różaniec. Z ciała posypanego chlorem, który je rozłożył, pozostało niewiele. Zachowały się jedynie dłonie związane sznurem, koszula, spodenki, buty i piszczele kończyn dolnych i górnych. Nie miałem wątpliwości, że odnalazłem brata. Drżałem cały i szeptałem: „ Wojtuś, mój kochany braciszku, znaleźliśmy ciebie… Ty jednak nie żyjesz… nie żyjesz! A łudziliśmy się, że wrócisz do nas Boże mój! Boże!”

W tym czasie mama stała już przy mnie wraz z innymi ludźmi, którzy nie rozpoznali swoich najbliższych wśród wydobytych ciał z dołów po lewej stronie skoczni. Nasza matka padła na mokrą ziemię, wzięła w swoje dłonie czaszkę syna, przytuliła do piersi i zanosząc się płaczem, cała zalana łzami, wołała z ogromnym bólem: „Wojtuś, synu najdroższy, już jesteś, Synu! Już cię mamy! Och, zabili cię, zabili cię! Nie wywieźli do Oświęcimia, ale zabili…”.

Z bólem, który trudno wyrazić słowami i rozpaczliwie płacząc, złożyliśmy doczesne szczątki Wojtka do prostej trumny, zbitej ze zwykłych desek. Wraz z innymi trumnami ze zwłokami rozpoznanych i nierozpoznanych patriotów, została ona przewieziona na Cmentarz Partyzantów.

W Protokole Komisji Egzekucji Nr XX/5, sporządzonym 29 listopada 1945 r., podpisanym przez przedstawicieli Komitetu ds. Zbrodni
Hitlerowskich, inż. Stefana Henisza i V – ce prezydenta Miasta Jana Siudę oraz przeze mnie jako przedstawiciela rodziny, potwierdzonym pieczęciami, określono ostatecznie śmierć brata mojego Wojciecha Szczepaniaka przez rozstrzelanie 21 września 1944 r. w lesie na Stadionie w Kielcach. To samo zostało zawarte w kwestionariuszu Zarządu Wojewódzkiego Polskiego Czerwonego Krzyża i oświadczeniu złożonym w Zarządzie Miejskim, podpisanym przez świadków, notariusza i prezydenta Miasta.

Pogrzeb odbył się następnego dnia przy udziale licznie zgromadzonych przyjaciół, znajomych z naszej dzielnicy, kolegów Wojtka i moich z Liceum Św. Stanisława Kostki oraz nauczycieli i dyrektora ks. Adama Szafrańskiego. W ogromnym smutku i cierpieniu matczynym, moim i najmłodszego, dziesięcioletniego wówczas, brata Janka, pożegnaliśmy naszego Wojtusia. Chowaliśmy w sercach cichą radość z tego, że spoczął w poświęconej ziemi i ma swój grób, do którego będziemy przychodzić i modlić się przy nim. Przez te wszystkie lata, które minęły od tamtych dni, przechowuję w swoim domu, jak relikwię, kawałek sznura, którym brat miał związane dłonie. Dzisiaj w lesie na Stadionie, przy ścieżce prowadzącej do miejsca rozstrzelania, stoi drogowskaz z napisem: „Do grobu Wojtka Szczepaniaka, pseudonim „Lwowiak”, harcerza „Zawiszy” i żolnierza Szarych Szeregów”.

Jego imię nosi jedna z ulic w tej części miasta i Szkoła Podstawowa nr 29 przy ul. Posłowickiej. Kielecka młodzież odwiedza grób na Stadionie i Cmentarzu Partyzantów, składa kwiaty i modli się.

Szczep harcerski w szkołach podstawowych nr 21 i 34 przyjął imię Wojtka Szczepaniaka. To imię wymieniane jest też na apelach poległych harcerzy przed pomnikami ku ich czci w Kielcach i innych miastach oraz w miejscach kaźni Polaków, którzy oddali życie za ojczyznę.

Ks. Zygmunt Szczepaniak

(spisano w 2001r).