W 1997 r. w Zakopanem Jan Paweł II powiedział: „Nie wstydźcie się krzyża. Brońcie krzyża (…). Dziękujmy Bożej Opatrzności za to, że krzyż powrócił do szkół, urzędów publicznych, szpitali. Niech on tam pozostanie”. I choć był to już czas, kiedy naród wybrał na prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, a rządy powierzył postkomunistom, to wielu oklaskiwało wówczas papieża. Ponadto w 1997 r. weszła w życie nowa Konstytucja RP, w której preambule czytamy: „(…) wdzięczni naszym przodkom za ich pracę, za walkę o niepodległość okupioną ogromnymi ofiarami, za kulturę zakorzenioną w chrześcijańskim dziedzictwie Narodu i ogólnoludzkich wartościach”.
Przy obecnym sejmie taka preambuła by nie przeszła. Społeczeństwo dało władzę takim, co nie chcą się odwoływać do jakiegoś chrześcijańskiego dziedzictwa. Chcą za to „opiłowywać” katolików. Dziś większość – przynajmniej w Warszawie – oklaskuje prezydenta stolicy Rafała Trzaskowskiego, który nie tylko nakazał wyrzucenie krzyży ze ścian warszawskiego ratusza (o ile jakieś się tam jeszcze ostały), ale też zabronił pracownikom umieszczania na swoich biurkach jakichkolwiek (czytaj: chrześcijańskich) symboli religijnych. Ciekawe, jaka kara jest przewidziana za umieszczenie na pulpicie komputera np. „Trójcy” Rublowa. W każdym razie należy przypuszczać, że najsurowsze kary będą za obrazki ze św. Janem Pawłem II. Chyba że będzie to obrazek z jakiegoś zaprzyjaźnionego tygodnika, z napisem „Obrońca pedofilów”.
Według retoryki, której używa Trzaskowski, oczywiście nie chodzi o usuwanie krzyży i innych symboli drogich katolikom, ale o – jakżeby inaczej! – równość i tolerancję. Trzeba jednak wyjaśnić, że nie chodzi o tolerancję, jak ją normalni ludzie rozumieją. Bo normalnie tolerancyjnemu człowiekowi, wierzącemu lub niewierzącemu, obrazek Matki Bożej Częstochowskiej na biurku urzędnika w niczym nie przeszkadza. Ale tu chodzi o tolerancję rozumianą po marksistowsku, czyli tzw. tolerancję wyzwalającą.
Herbert Marcuse, marksistowski socjolog, w eseju „Tolerancja represywna” (1965) ujął sprawę tyleż dosadnie, co szczerze: „Wyzwalająca tolerancja oznaczałaby zatem nietolerancję wobec prawicy i tolerancję dla ruchów lewicowych”. Tolerancja to „brak tolerancji dla ruchów reakcyjnych, zanim jeszcze staną się one aktywne, nietolerancja skierowana również przeciw myśleniu, poglądom i słowom (przede wszystkim nietolerancja wobec konserwatystów i politycznej prawicy)”. Tolerancyjne będzie wywieszenie na głównym wejściu do urzędu tęczowej flagi (jak to ostatnio miało miejsce w Krakowie), a nietolerancyjny będzie mały krzyżyk na biurku urzędniczki. Lewicowo-liberalną obłudę w sprawie tolerancji podsumował celnie Benedykt XVI: „Prawdziwym zagrożeniem, przed jakim stoimy, jest usuwanie tolerancji w imię tolerancji”.
Trzaskowski tłumaczy, że żyjemy w państwie świeckim, stąd takie rozporządzenia. No cóż! Polska nie jest państwem wyznaniowym, nie powinna być też państwem świeckim, tak jak to rozumie Trzaskowski. Polska powinna być państwem normalnym, zakorzenionym w tysiącletnim dziedzictwie i tolerancyjnym w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. W Konstytucji RP nie ma słowa „świecki”. Za to czytamy, że władze publiczne „zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych, zapewniając swobodę wyrażania ich w życiu publicznym” (art. 25 ust. 2). No właśnie: czy prezydent Warszawy nie łamie tego punktu Konstytucji?
Ks. Dariusz Kowalczyk, IDZIEMY