W czasach, kiedy jeszcze ceniono dojście do ślubu w dziewictwie, młodzi mężczyźni, którzy nie chcieli czekać, mówili swoim dziewczynom, że oczekują od nich dowodu miłości. Tego rodzaju manipulacja często była skuteczna. Chłopak rozkochał dziewczynę, a potem – udając zrozpaczonego – wyrzucał jej, że ona jego w ogóle nie kocha. Dziewczyna powtarzała ze łzami w oczach, że go kocha, na co chłopak odpowiadał, że skoro tak, to niech to udowodni. Dowodem miało być oczywiście tzw. pójście do łóżka.
To domaganie się „dowodu miłości” przypomniało mi się, kiedy w lewicowo-liberalnej włoskiej prasie zaczęły pojawiać się teksty, że stojąca na czele partii Fratelli d’Italia (Bracia Włosi) Giorgia Meloni wygrała wybory, ale jednak ciągnie się za nią podejrzenie o inklinacje faszystowskie. Manipulatorzy łaskawie biorą pod uwagę to, że być może owe podejrzenia nie odpowiadają rzeczywistości, ale Meloni powinna to udowodnić. Ten sam mechanizm, co w domaganiu się „dowodu miłości”. Najpierw tyleż fałszywe, co histeryczne wyrzuty, a potem domaganie się, by kobieta udowodniła, że naprawdę jest niewinna. Nie kochasz mnie! Ale skoro twierdzisz, że kochasz, to daj dowód! Jesteś faszystką! No może nie jesteś, ale musisz to udowodnić!
Chłopakowi, który w ten sposób manipuluje, chodzi o uwiedzenie dziewczyny. W przypadku polityki chodzi o coś analogicznego, a mianowicie o to, aby atakowany polityk zmiękł, przestraszył się, wycofał w pewnych sprawach ze swoich przekonań i zamierzeń. Oskarżenia pani Meloni o faszyzm są oszczerczym absurdem, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że jak się kogoś umęczy bezsensownymi oskarżeniami, to ktoś taki może rzeczywiście zacząć udowadniać, że nie jest wielbłądem, co w praktyce oznacza uleganie przeciwnikom. W ten sposób ten, kto wygrał wybory, przestaje wierzyć, że może coś zrobić, jeśli w jakiejś mierze się nie ugnie. Pozostaje ufać, że Meloni jest zbyt silnym i mądrym politykiem, aby dała się przestraszyć i zwieść.
Znani są w Polsce politycy, którzy – jak się wydaje – radykalnie zmienili poglądy i towarzyskie kręgi. Niektórzy z nich bardzo się zradykalizowali. Czuli bowiem, że muszą udowodnić, iż rzeczywiście się zmienili i dawni przeciwnicy mogą im teraz zaufać, że stoją po ich stronie. Renegaci wysilają się na coraz większe złośliwości wobec swoich dawnych przyjaciół. Liczą, że dzięki temu staną się pełnoprawnymi członkami nowej społeczności. Takie udowadnianie prowadzi do tego, co określamy jako ześwinienie się, choć przecież sympatyczne świnki takich rzeczy nie robią.
Wobec Kościoła katolickiego stosuje się podobne manipulacje. Benedykt XVI w książce „Światłość świata” słusznie zauważył, że chrześcijaństwo jest „poddane nietolerancyjnej presji, która najpierw je ośmiesza – jako coś przynależącego do nurtu dziwnego, fałszywego myślenia – a następnie w ramach pozornej rozumności chce ograniczyć przestrzeń jego życia i działania”. O ile jednak stara komuna zasadniczo chciała zmieść Kościół z powierzchni ziemi, o tyle nowa lewica, w tym szczególnie lewica liberalna, chce Kościół zmienić, ukształtować na nowo na swoją modłę. Ma to być Kościół tęczowo-zielony, który nieustannie przeprasza za swoją przeszłość, w tym za rzesze misjonarzy i świętych. Jeśli zatem jakiś duchowny lub świecki chce pozostać katolikiem, ale jednocześnie być zaakceptowanym przez dominujące dziś w świecie nurty, to musi udowodnić, że zrozumiał, w jakim kierunku Kościół musi się zmieniać.
Katolik, który chce udowodnić swoje „nawrócenie” na nowoczesność i postępowość, ma regularnie ubolewać nad upadkiem Kościoła i podkreślać, że jedyną szansą na odnowę jest pokorne podążanie za światem, który określa, co myśleć i czynić należy. A zatem skoro świat mówi np., że aborcja jest prawem człowieka, a wszelkie próby jej ograniczenia wynikają z nienawiści do kobiet, to katolik, który udowadnia, że jest „fajny”, ma zawzięcie popierać najdziksze liberalizacje aborcji. Dopuszcza się jedynie, by gdzieś na marginesie, po cichutku bąknął, że on sam jako katolik aborcji by nie dokonał. Ale zaraz musi trzy razy dodać, że nie osądza nikogo i innym aborcji nie chce zabronić. A świat pochwali go za ten „dowód miłości” i zakrzyknie, że takich właśnie katolików nam potrzeba… Ale potem oddający się światu Kościół i tak zostanie odepchnięty.
Profesor teologii na Wydziale Teologicznym Papieskiego Uniwersytetu Gregorianum w Rzymie