Felieton Michała Karnowskiego, publicysty tygodnika Sieci i portalu wPolityce.pl.
Jak podaje Radio Kielce, w marcu do Szydłowa, po przeszło 10 latach, wróci posterunek policji, zlikwidowany za rządów PO-PSL w roku 2011. Obiekt wraz z działką przekazała gmina, a koszt inwestycji – prawie 500 tys. zł – w całości został sfinansowany przez budżet państwa. Otwarcie posterunku zaplanowane jest na marzec.
Sam wychowałem się w niewielkiej miejscowości więc doskonale rozumiem znaczenie takich informacji dla mieszkańców. Z perspektywy miasta powiatowego, wojewódzkiego i stolicy jeden posterunek policji mniej czy jeden więcej, jedna przychodnia zdrowia, jedna szkoła nie czynią różnicy, giną w statystycznych opracowaniach. Dla mieszkańców to często jednak sprawa fundamentalna, decydująca o jakości życia, bezpieczeństwie, a w sytuacjach krańcowych o życiu lub śmierci.
Obietnicę zatrzymania zwijania państwa złożył Polakom w roku 2015 obóz Jarosława Kaczyńskiego i tego słowa dotrzymał. Skończono z bezsensowną, ideologiczną prywatyzacją wszystkiego, likwidacją policji i wojska, uruchomiono programy społeczne i prorodzinne oczywiste w Europie, w Polsce nigdy dotąd w tej skali nie widziane. Ta zmiana jest tak oczywista, że potrafią to przyznać – niechcący – nawet politycy opozycji. „Ludziom, pod rządami PiS-u już niedługo będzie żyło się gorzej niż w czasach, kiedy rządziła Platforma Obywatelska” – stwierdziła niedawno posłanka tejże Platformy Izabela Leszczyna, chyba nie rozumiejąc, co mówi.
Opozycja od momentu utraty władzy miota się pomiędzy pogardą dla troski o zwykłego człowieka i walką z próbami uczynienia podziału dochodu narodowego bardziej sprawiedliwym a zapowiedziami, że ona to uczyni lepiej, skuteczniej. Dlatego tak chętnie podejmuje dziś w temat inflacji i podwyżek cen energii. To bolesne sprawy, odczuwalne w każdej rodzinie, na dodatek ich przyczyny są zewnętrzne: pakiety ratunkowe w czasie pandemii, wzrost cen energii, w dużej mierze wywołany sztucznie. Gdziekolwiek się nie spojrzy, tam wszędzie tak samo to wygląda. Od Stanów Zjednoczonych przez Niemcy po Słowację, wszędzie padają rekordy wzrostu cen podstawowych artykułów i usług.
Nasi turboliberałowie niezrażeni tym kontekstem, który przecież znają, próbują na fali ludzkiej uzasadnionej podwyżkami złości zdobyć poparcie wyborców. „Czy wyście powariowali? Przecież ludzie nie przeżyją takich podwyżek” – zawołał niedawno Donald Tusk. Premier Mateusz Morawiecki ripostował: „Śmiało można pana nazwać premierem polskiej biedy”. I wyliczał odpowiedzialność partii Tuska w Unii Europejskiej za szaloną politykę klimatyczną oraz brak jakiejkolwiek poważnej reakcji na biedę, bezrobocie i rozmaite kryzysy za rządów PO-PSL, dramatycznie niskie wówczas pensje i emerytury.
Morawiecki chciałby starcia na fakty, Tusk wybiera czyste emocje. Zakłada, że pamięć społeczna trwa krótko – socjologowie społeczni mówią o dwóch latach – i że bez problemu będzie mógł teraz przebrać się w szatki wrażliwca społecznego.
Czy ten plan się uda? W mojej ocenie wchodząc na grunt starcia o jakość życia opozycja sporo jednak ryzykuje. Ten bilans nie musi wypaść dla niej korzystnie. To prawda, że czasy przyszły trudniejsze, inflacja niepokoi. Choć bezrobocie wciąż mamy rekordowo niskie.
Czy w wyniku tych niepokojów Polacy zdecydują się oddać władzę przyjaciołom Leszka Balcerowicza, z jego darwinowską wizją stosunków społecznych i gospodarczych? Nie byłbym taki przekonany.
Rząd Zjednoczonej Prawicy musi jednak zrobić wszystko, by skuteczność jaką Polacy dostrzegli po 2015 roku w polityce społecznej nadal pozostała jego znakiem firmowym.